Mówiłaś: Co nas nie zabije, to nas okaleczy wyciszając głos, jakbyś wiedziała, że wielkich prawd nie wypowiada się donośnym tonem
Spoglądałaś wtedy w okno lub zawieszałaś spojrzenie, które, zatrzymując się na kubku, docierało niewidzialnym korytarzem do tobie tylko znanych miejsc i obrazów, daleko stąd
Potem wracałaś, ale tamta dal odciskała małą bliznę na źrenicy, jakby już zawsze wpadające światło miało zostawiać po jej drugiej stronie cień
Co nas nie zabije, to nas okaleczy, mówiła drżąca na gałązce rzęsy, jak sopel światła, w którym osadziły się warstwy losu, łza, jak skrócona biografia Milczały wtedy ściany kuchni i kubek, pamiętający gniazdo twoich dłoni, wsłuchane teraz w drogi łez jakby śpiewały deszcze
W pociągu, którym jedziemy do Międzygórza czytam Jeśli Boga nie ma… Kołakowskiego, w której optymistyczne tezy równoważą racje przemawiające za nieistnieniem. Przerywam czytanie i spoglądam na ciebie, siedzącą naprzeciw, która, odrywając wzrok od mijanych pól i dróg nieporośniętych ludzkimi sylwetkami, przenosisz na mnie spojrzenie, łagodne, jakby mech porastał kamień. Uśmiechasz się. Uśmiechają się twoje oczy, rozświetlając przedział, powoli żegnający się z dniem. Są duże, jakby wpadający przez nie świat miał wypełnić miejsce po dawnym ja, dojrzałym do drugoplanowej roli.
Jest pora zmierzchu. Jeśli nie istnieje Jedno, nie istnieje nic, rzuca na odchodne Platon w stronę Ludwika, który zapisując na fiszce siódmą tezę z Traktatu odchodziw głąb wieczoru nie wypowiadając słowa.
Do przedziału wdziera się mrok, który rozpraszają wschodzące księżyce twoich oczu, jaśniejące