Niski, drewniany klasztor, wokół którego rozciąga się strzegąca murów zieleń, lekka jak sen mieszkańców tego miejsca. Stary mnich siedzi na trzcinowej macie w pozycji za-zen, ze wzrokiem skierowanym ku nie-miejscu po dawnym Ja. Skupienia strzegą przymknięte powieki, nieporuszone jak tafla umysłu, odfiltrowujące kształty i kolory, pod którymi skrywa się jedynie realne i trwałe nie-to.
Jest ranek. Mnich wsłuchuje się w dobiegający z bambusowego gaju śpiew kosa.
Wczytując się w melizmatyczne zdobienia odgaduje motyw przewodni pieśni, której natężenie stopniowo opada, by chwilę później zaniknąć pośród miarowo falujących traw. Ich szum jeszcze przez chwilę unosi się w sali wypełnionej porankiem.
Obok mnicha, który właśnie otwiera oczy, schnie starannie obmyty w wodzie pędzel.
Bambusowy gaj powoli traci pierwotną ostrość świeżym tuszem nałożonej kreski.
*Sumi-e (sumi - czarny tusz, e - obraz), nazwa japońskiej monochromatycznej formy malarskiej, uprawianej dawniej głównie przez mnichów, a polegającej na tworzeniu obrazu za pomocą jak najmniejszej ilości pociągnięć pędzla.
Mówiłaś: Co nas nie zabije, to nas okaleczy wyciszając głos, jakbyś wiedziała, że wielkich prawd nie wypowiada się donośnym tonem
Spoglądałaś wtedy w okno lub zawieszałaś spojrzenie, które, zatrzymując się na kubku, docierało niewidzialnym korytarzem do tobie tylko znanych miejsc i obrazów, daleko stąd
Potem wracałaś, ale tamta dal odciskała małą bliznę na źrenicy, jakby już zawsze wpadające światło miało zostawiać po jej drugiej stronie cień
Co nas nie zabije, to nas okaleczy, mówiła drżąca na gałązce rzęsy, jak sopel światła, w którym osadziły się warstwy losu, łza, jak skrócona biografia Milczały wtedy ściany kuchni i kubek, pamiętający gniazdo twoich dłoni, wsłuchane teraz w drogi łez jakby śpiewały deszcze
W pociągu, którym jedziemy do Międzygórza czytam Jeśli Boga nie ma… Kołakowskiego, w której optymistyczne tezy równoważą racje przemawiające za nieistnieniem. Przerywam czytanie i spoglądam na ciebie, siedzącą naprzeciw, która, odrywając wzrok od mijanych pól i dróg nieporośniętych ludzkimi sylwetkami, przenosisz na mnie spojrzenie, łagodne, jakby mech porastał kamień. Uśmiechasz się. Uśmiechają się twoje oczy, rozświetlając przedział, powoli żegnający się z dniem. Są duże, jakby wpadający przez nie świat miał wypełnić miejsce po dawnym ja, dojrzałym do drugoplanowej roli.
Jest pora zmierzchu. Jeśli nie istnieje Jedno, nie istnieje nic, rzuca na odchodne Platon w stronę Ludwika, który zapisując na fiszce siódmą tezę z Traktatu odchodziw głąb wieczoru nie wypowiadając słowa.
Do przedziału wdziera się mrok, który rozpraszają wschodzące księżyce twoich oczu, jaśniejące